Anegdoty o Henryku Wieniawskim
Spotkania z Chopinem i Mickiewiczem
W okresie paryskich studiów Henryk Wieniawski poznał przebywających w tym czasie nad Sekwaną dwóch największych herosów polskiej kultury - Fryderyka Chopina i Adama Mickiewicza. Spotkanie z będącym już u kresu życia Chopinem miało zabawny przebieg. Odbyło się w pierwszych dniach po przybyciu do Paryża. Matka, podczas spacerów odbywanych w oczekiwaniu na decyzję o przyjęciu syna na studia, zapoznawała go z wielkim miastem. Podczas jednego z takich spacerów spotkali Chopina, którego pani Regina znała z poprzednich pobytów w Paryżu. Nachyliła się do syna szepcząc, by przy powitaniu ładnie się zachował. Henryk jedną rączką zdjął grzecznie czapeczkę, w drugiej trzymał długi cukierek przed chwilą wyjęty z buzi. Odwrotnym jego końcem poczęstował Chopina. Nie przekazano, niestety, reakcji obdarowanego.
Spotkania z Mickiewiczem miały miejsce nieco później, w drugiej fazie studiów. Pani Regina przywiozła w 1846 roku do Paryża drugiego, o dwa lata młodszego syna Józefa, równie jak Henryk utalentowanego, tyle że w grze na fortepianie. Również i on podjął studia w konserwatorium. Matka pozostała z synami, roztoczyła nad nimi opiekę, stworzyła namiastkę domu rodzinnego. Jej najstarszy syn Julian wspomina: "Skromny salonik Matki gromadził przez lat kilka znakomitości z dziedziny muzyki i sztuki na tzw. "herbatki", napój mało znany podówczas Francuzom. Uświetniał je nieraz bytnością swoją największy nasz wieszcz, Adam, lubiący namiętnie muzykę [...]. Słyszałem nieraz z ust rozrzewnionej Matki, jak niezapomniany twórca Dziadów godzinami wsłuchiwał się w grę moich braci, a zwłaszcza w produkcje ich na tematy narodowe. Oparłszy ręce na kolanach i przepiękną swoją głowę ukrywszy w dłonie, nieraz ze zwilżonymi oczyma wypowiadał kilka wierszy z arcydzieł swoich, które mu pieśń swojska na pamięć przywodziła".
Psia przygoda w Pałacu Zimowym
Z humorem Henryk Wieniawski traktował liczne przygody, ot - choćby epizod z carskim psem, o którym rozpisywano się w zagranicznych pismach. Z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru wspominał tę scenę kilka lat później sam artysta: "Najokropniejsza przygoda spotkała mnie w cesarskim Pałacu Zimowym. Pewnego dnia bowiem otrzymałem zaproszenie do Pałacu i zagrania przed samym JW Carem. Stawiłem się punktualnie o umówionej godzinie i zostałem wprowadzony do wspaniałego apartamentu. Zaraz otworzyły się drzwi i ukazała się wysoka postać cara. Ja jednak spostrzegłem przede wszystkim postępującą u stóp monarchy bez uwięzi niesłychaną, kosmatą, czarną bestię, którą, jak dopiero potem zdołałem rozpoznać, był ogromny nowofundlandczyk. [...] Kiedy car łaskawie pozwolił cieszyć się moją sztuką, rozpocząłem grać. Jednak ledwie zagrałem parę taktów, pies nastawił uszy, potem podniósł szeroki łeb znad potężnych łap i zaczął na mnie spoglądać swymi okrągłymi, ciemnobrązowymi ślepiami. Na początku nie zwracałem na to większej uwagi i grałem dalej. Ale pies wstał cicho i stanął naprzeciw mnie. W tym momencie wydał mi się znowu bardziej niedźwiedziem niż psem. Kiedy mimo to spoglądając bojaźliwie na zwierzaka dalej grałem, nowofundlandzki niedźwiedź zbliżał się powoli, ale zdecydowanie prosto na mnie. Właśnie chciałem z przerażeniem uciec i wołać na pomoc, kiedy usadowił się na podłodze przede mną, podniósł obie ciężkie przednie łapy i całym ciężarem położył mi je na piersi. Pomyślałem przy tym, że jedno szarpnięcie jego pazurów, a nie zjem już nigdy więcej befsztyka. Z bohaterstwem, które na pewno przyniosłoby zwycięstwo pod Ostrołęką, przemogłem się i grałem dalej. Tymczasem bydlę łapami napierało na mnie i kiedy smyczkiem w sposób naturalny pociągałem w górę i w dół, swoim ogromnym pyskiem w sposób magnetyczny podążało za ruchem mych ramion. Jeśli tylko jeden jedyny raz mnie uchwyci, odgryzie mi rękę. Co czynić? W tej okropnej sytuacji przypomniał mi się Orfeusz, który kiedyś swoją grą na cytrze miał poskromić dzikie zwierzęta. No, pomyślałem sobie, tak dobrze jak Orfeusz na swej kiepskiej cytrze gram i ja na moim niezrównanym amatim i mój jedyny ratunek teraz w tym, by cudowną grą trzymać na wodzy nowofundlandczyka. [...] Ale wciąż bliżej pysk zwierza naciskał na moje ramię tak, że musiałem wykonywać coraz krótsze ruchy smyczkiem, by nie uderzyć go w sam pysk. Już zupełnie nie wiedziałem, jak sobie pomóc, kiedy odezwał się Jego Wysokość, który obserwował ze śmiechem rozwój tej osobliwej sceny:
- Wieniawski, przeszkadza panu mój pies?
- Wasza Wysokość - odpowiedziałem - myślę, że ja jemu przeszkadzam.
Cesarz serdecznie się uśmiał i zawołał psa do siebie, po czym przywrócony do życia, głęboko oddychając, kontynuowałem koncert".
Przegrana w karty kompozycja?
Z zamiłowaniem Wieniawskiego do hazardu łączy się tajemnicza historia dotycząca pewnej kompozycji, utworu pt. Ballada i polonez op. 38 Henri Vieuxtempsa. Utrzymuje się uporczywie powtarzana pogłoska, że w istocie jest to kompozycja Henryka Wieniawskiego: w jednej wersji, podarowana belgijskiemu przyjacielowi, w innej, przegrana do niego w karty. Wiadomo że Vieuxtemps był nie mniej od Wieniawskiego zagorzałym hazardzistą, więc może...
Rosyjski muzykolog Władimir Grigoriew przeprowadza w swej książce Henryk Wieniawski i jego twórczość porównawcze analizy, które mogłyby przemawiać za prawdziwością tej hipotezy. Utwór powstał w połowie lat pięćdziesiątych. Inne kompozycje Vieuxtempsa z tego okresu różnią się jednak bardzo pod względem stylu i nastroju muzycznego. Ballada i polonez ma natomiast wiele cech wspólnych z twórczością Wieniawskiego - jedność motywiczno-tematyczną i fakturową. "Poza tym - jak stwierdza Grigoriew - słowiańskie motywy w muzyce Vieuxtempsa są na ogół wtórne i dlatego występują w formie opracowanej, a w spornej kompozycji są one pierwotne, na nich jest zbudowany motywiczny i wyrazowy przebieg utworu".
Jak było w istocie, trudno dziś dociec i zapewne nigdy nie uda się tej historii definitywnie rozstrzygnąć. Można jednak z przekonaniem powiedzieć, że jeśli jest to autentyczny utwór Vieuxtempsa, to na pewno powstał pod dużym wpływem osobowości i muzyki Wieniawskiego.
Okrutny Figiel
Wrażliwy, życzliwy, to prawda, ale Wieniawski potrafił być w niektórych swych żartach bardzo złośliwy. Znany skrzypek węgierski Jenő Hubay - następca Wieniawskiego na stanowisku profesora w konserwatorium brukselskim i adresat dedykacji jego kompozycji "Fantazji Orientalnej" op. 24, spisał zasłyszaną od belgijskiego skrzypka Henri Vieuxtempsa historię, która zdarzyła się w Paryżu. Zapowiedziano właśnie koncert węgierskiego wirtuoza "o grze ognistej, ale jednocześnie nieco... cygańskiej" - Edwarda Reményiego. Wieniawski nie był jego entuzjastą, wręcz go nie lubił. Spłatał mu wyjątkowo okrutnego figla.
Przebywała w tym czasie w Paryżu prawie cała śmietanka europejskiej wiolinistyki. Wieniawski zaprosił wszystkich artystów na koncert Węgra, zakupił jedenaście biletów w pierwszym rzędzie, uprzedził, by zabrali z sobą cylindry, które okażą się ważnymi akcesoriami zdarzenia. "Przyszli skrzypkowie - Vieuxtemps, Léonard, Sivori, Allard, Dancla, Sarasate i inni - wspomina Hubay - a całą grupę wiódł Wieniawski. Reményi grał bardzo trudny koncert Molique'a. Wieniawski umyślnie nie wszedł do sali przed ukazaniem się na estradzie Reményiego, tylko dopiero podczas jego gry. Kiedy Reményi zobaczył pochód znakomitych skrzypków zdążający w kierunku estrady, stracił kontenans i zaczął grać bardzo nieczysto. W dodatku jeszcze Wieniawski umówił się ze swymi towarzyszami, że przy każdej pomyłce będą upuszczać na ziemię swe cylindry. Pod koniec produkcji cylindry grzmiały prawdziwym ogniem huraganowym. Reményi plątał się w grze coraz bardziej i w końcu grał zupełnie bez sensu. Wieniawski dopiąwszy swego wstał i wszyscy towarzysze wyszli gęsiego z sali".
Londyńskie obyczaje salonowe
Wielka polska aktorka Helena Modrzejewska w książce "Wspomnienia i wrażenia" opisuje zwyczaje panujące w salonach Anglii podczas towarzyskich przyjęć. Zwykło się je uatrakcyjniać występami specjalnie zapraszanych wybitnych artystów. Witano ich z zainteresowaniem, ale... "pierwszy ton orkiestry albo instrumentu solowego, jak skrzypce czy wiolonczela, dawał hasło do wszczęcia ogólnej głośnej rozmowy. Im głośniejsza była muzyka, tym głośniejszy gwar rozmów".
"W związku z tym obyczajem - wspomina Modrzejewska - opowiadał mi Henryk Wieniawski, król skrzypków, jakim go w swoim czasie obwołano, że pewnego razu wysoko postawiona osobistość w Londynie zaprosiła go do gry w swoim domu. Kiedy wystąpił przed frontem gości, wszystkie oczy i lornetki zwróciły się ku niemu i wśród audytorium nie słychać było najmniejszego szmeru; każdy zachowywał się cicho i natężał uwagę; skoro jednak rozległy się tylko pierwsze tony "Cavatiny" Raffa, wszyscy zebrani w salonie zaczęli rozmawiać"...
Wieniawski był człowiekiem nie tylko wielkiej ambicji, ale i sarkastycznego dowcipu. Postanowił dać nauczkę zebranym gościom. Wiedział, że zmusić ich do milczenia, a nawet powstania z miejsc może tylko hymn "God save the Queen". Dał sygnał akompaniatorowi i oto dźwięki "Cavatiny" przeobraziły się w melodię hymnu narodowego, granego fortissimo.
"Ku jego wielkiej satysfakcji - pisze Modrzejewska - ludzie przestali rozmawiać, a kto siedział, podniósł się z miejsca. Skoro jednak powrócił tylko do "Cavatiny", oni też natychmiast podjęli przerwane rozmowy. On znowu zaintonował hymn i zdobył kilka minut milczenia, ale jeszcze większy hałas niż dotychczas powstał przy zmianie melodii". Wieniawski nie dawał za wygraną. Powtarzał manewr ze zmianą melodii pięć czy sześć razy. Nauka poszła w las... Dziwiono się tylko, cóż to za dziwny utwór, w którym tyle razy powtarza się motyw hymnu...
Paryskie toasty
W początkach 1855 roku Henryk Wieniawski przybył do Paryża. Była to pierwsza wizyta nad Sekwaną po ukończeniu studiów. Oczywiście, pierwsze kroki skierował do profesora Massarta z świeżo napisaną kompozycją Scherzo-Tarantelle op. 16, jemu właśnie zadedykowaną. Massart przyjął swego niedawnego ucznia z ogromną wylewnością i urządził na jego cześć przyjęcie, które zaszczyciło obecnością wiele muzycznych znakomitości Paryża, wśród nich sławny Hektor Berlioz. Ten sam, który pięć lat wcześniej poświęcił Wieniawskiemu - opuszczającemu właśnie Paryż - bardzo życzliwy artykuł w "Journal des Débats" i który z uwagą śledził rozwój talentu młodego artysty.
W toku ożywionej dyskusji poruszono sprawę pewnego artysty niesprawiedliwie ocenionego w prasie. Żona Henryka Izabela tak opisała to zdarzenie w swoim pamiętniku, opierając się zapewne na późniejszych relacjach męża: "[...] Berlioz bronił stanowiska prasy i wznosząc kielich, zakończył swoje przemówienie słowami: piję za bezstronność prasy! Jedynie Henryk Wieniawski na to nie zareagował. Mocno tym zirytowany Berlioz, patrząc na niego, rzekł: Uważaj młodzieńcze, może się na tym skończyć, że przestaną na ciebie zwracać uwagę! Wówczas Wieniawski podniósł kielich i powiedział: Oto nadszedł najstosowniejszy moment, żeby wznieść toast za bezstronność prasy"!
Berlioz poczuł się urażony i stosunki pomiędzy obu artystami uległy ochłodzeniu. Na szczęście nie na długo. Po paru latach zapanowała znowu harmonia, wróciła dawna życzliwość Berlioza dla polskiego wirtuoza.