Kto ciągle studiuje, nigdy się nie nudzi - rozmowa z Maximem Vengerovem 

Maxim Vengerov (MV) w rozmowie z Jolantą Brózdą-Wiśniewską (JBW) zapewnia publiczność, że Konkurs będzie bardzo interesujący, bo wezmą w nim udział muzycy utalentowani, o bogatej osobowości artystycznej i świetnej technice gry.

JBW: Dlaczego podjął się Pan roli przewodniczącego jury XIV Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu?

MV: Dyrektor Andrzej Wituski poprosił mnie cztery lata temu, bym wziął na siebie to zaszczytne zadanie. Konkurs znałem od najmłodszych lat, zawsze zaliczałem go do najbardziej znaczących konkursów skrzypcowych. Jestem dumny z tego, że mogę być twórcą jego artystycznej strony.

JBW: Lubi Pan oceniać?

MV: Nie lubię. Oszacować czyjś talent to ogromna odpowiedzialność. Właśnie dlatego potrzebuję w jury ludzi o najwyższych kwalifikacjach i mądrości, która pozwoli rozpoznać prawdziwy talent. Członkowie jury to nie tylko skrzypkowie, to znakomici skrzypkowie. Są wśród nich także fantastyczni nauczyciele.

JBW: Oprócz skrzypków jest również dyrygent.

MV: W finale będzie z nami Yurij Simonov, dyrygent-legenda. Jest także altowiolistą, więc rozumie instrumenty smyczkowe. Pracował przez 17 lat jako dyrygent w Teatrze Bolszoj w Moskwie i jest moim nauczycielem dyrygentury. Myślę, że przyszłość dzisiejszych instrumentalistów to nie tylko granie, ale i dyrygentura. W XX wieku role dyrygenta i solisty były rozdzielone, teraz coraz więcej muzyków chce je łączyć. To tak jak w czasach Paganiniego i Wieniawskiego, którzy dyrygowali, kiedy była taka potrzeba, komponowali, a także byli koncertmistrzami. I wszystko to robili równie dobrze. Chciałbym na konkursie nawiązać do tej tradycji, więc w trzecim etapie uczestnicy mają okazję zagrać z innym solistą.

JBW: Ma Pan na myśli „Sinfonię Concertante” na skrzypce i altówkę Mozarta…

MV: Dzięki niej będziemy mogli posłuchać muzyków z innej perspektywy. Sama dobra gra dziś już nie wystarczy.

JBW: Muzycy powinni być wszechstronni? 

MV: Absolutnie tak. Poza tym, to jest konkurs imienia Henryka Wieniawskiego, wspaniałego i wszechstronnego muzyka. Wieniawski wyznaczył nam standardy na co najmniej dziesięć stuleci.

JBW: Bardzo ambitna perspektywa.

MV: Nie, to coś normalnego. Ale potrzeba czasu i wzrostu świadomości u muzyków, by zdali sobie sprawę, że jeśli poznają sztukę dyrygowania, będą o wiele ciekawiej grali. Z tego powodu wziąłem trzyletni urlop od gry solo, aby szlifować umiejętności dyrygenckie.

JBW: Chciał też Pan dyrygować orkiestrą w finałowym etapie konkursu. Wycofał się Pan jednak z tego pomysłu. Dlaczego?

MV: Wycofałem się, bo teraz jestem zbyt blisko z uczestnikami konkursu, a chcę być jak najbardziej fair wobec nich. Myślę, że gdybym dyrygował, mogłoby to rozpraszać finalistów. Nie jestem już neutralny, oni są częścią mojej duszy.

JBW: Czy po wielu godzinach przesłuchań może się Pan podzielić refleksjami na temat młodego pokolenia skrzypków?

MV: Każde pokolenie styka się z problemem, który ja również miałem. Jako 15-, 16-latek, świadomie zdecydowałem, że nie będę dążył do odkrywania niczego nowego, tylko chcę poznać osiągnięcia moich poprzedników. To było jak pakowanie pustej walizki. Gdy miałem 8, 9 lat, technicznie byłem na tym samym poziomie co teraz, bo zacząłem naukę bardzo wcześnie, jako 5-latek. Ale brakowało mi wiedzy historycznej. Dopiero kiedy miałem wystarczający bagaż, powiedziałem sobie: OK., mogę iść dalej i szukać mojej własnej drogi. I to jest nieprzerwany proces. Kto ciągle studiuje, nigdy się nie nudzi.

JBW: Zapowiedział Pan, że jest Pan gotowy osobiście rozmawiać z każdym uczestnikiem konkursu, który nie przejdzie do finału. Dlaczego?

MV: Już spotkałem się na rozmowie z każdym z prawie dwustu uczestników preselekcji. Myślę, że konkurs nie polega na tym, by powiedzieć: ty jesteś dobry, ty słaby, a ty jesteś nikim. To by było brutalne. Myślę, że bardzo ważne na konkursie są ludzkie kontakty. Byłoby dobrze, gdyby tych 53 ludzi zapomniało o konkursie i zauważyło, że wiele może się nauczyć od innych. To dotyczy również jurorów. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. W innym wypadku konkurs byłby paskudną imprezą.

JBW: Co Pan lubi, a czego nie lubi w skrzypcach?

MV: Lubię to, czego w nich jednocześnie nie lubię. Ze skrzypcami trzeba ciągle walczyć, bo one sprzeciwiają się naturze. Naturalna pozycja rąk to opuszczenie ich w dół. Jeśli się je podnosi, to potem trzeba je opuścić. W takiej pozycji grają wiolonczeliści. Skrzypkowie – odwrotnie. Ale jeśli się to przewalczy, jeśli znajdzie się tę naprawdę wąską drogę do zupełnego rozluźnienia i dostrojenia się do instrumentu, do ludzi z którymi się gra i do sali koncertowej, wtedy dusza się wznosi – i idzie do nieba.

Prawdziwy talent jest także unikalny - rozmowa z Zakharem Bronem 

Z Zakharem Bronem (ZB) o tym jak grać utwory Bacha i czym uczestnik Konkursu może podbić serce jurora rozmawia Adam Banaszak (AB).

AB: Szukacie Państwo nowego Wieniawskiego?

ZB: Oprócz tego, że jestem wykonawcą, to jestem też szczęśliwym pedagogiem, który tej działalności poświęcił całe swoje życie. Wychowałem takich artystów jak Maxim Vengerov czy Vadim Repin, i na dodatek mogę obserwować ich życie. W historii pedagogiki przeważnie było tak, że ważne sukcesy przychodziły dopiero pod koniec życia. W związku z tym jest dla mnie szczęściem, jeśli znajdzie się nowy Paganini, nowy Wieniawski, czy nowy Ojstrach. Myślę, że nazwisko Wieniawski zadowala skrzypków wszystkich poziomów, ponieważ to był nie tylko unikalny wirtuoz, ale także muzyk z ogromną duszą, co zdarza się rzadko. Konkurs Wieniawskiego w Poznaniu to wielki konkurs – dał on takich laureatów jak Ginette Neveu, Dawid i Igor Ojstrach, i tak dalej. Nawet gdyby tylko jedno z tych nazwisk znalazło się wśród laureatów, to i tak byłby to wielki konkurs.

AB: Mówi Pan o duszy, choć pierwszy etap jest swoistym laboratorium warsztatu. Zapytam prowokacyjnie: czy nie byłoby lepiej, gdyby skrzypkowie najpierw grali program drugiego etapu, pokazali swoją muzykalność w sonatach, a dopiero później obnażyli wszystkie ewentualne niedostatki rzemiosła przed jury i publicznością?

ZB: W ideale tak by mogło być. Jednak rzecz polega na tym, że aby publiczność poczuła duszę wykonawcy, trzeba osiągnąć wysoki poziom profesjonalizmu. Dam jeden przykład: są konkursy przeznaczone dla różnych grup wiekowych. Konkurs dla 5-, 7-latków jest niemalże kwietnikiem talentów! W konkursie dla 12-latków jest ich mniej, wśród 17-latków – nie ma ich prawie wcale. Oni nie przestali być utalentowani – zadaniem pedagoga jest to, żeby najpierw odkryć wykonawcę, a później dać mu takie środki, by mógł przedstawić to, co gra. I dlatego, jeśliby zaczynać od drugiego etapu, w którym okazałoby się, że uczestnik nie ma mistrzowskiego warsztatu – nie miałoby to sensu. Wtedy też trudno byłoby dać takiemu uczestnikowi jakąś radę, żeby lepiej grał.

AB: Patrzy Pan jednak na uczestnika tak, jak gra dziś czy tak, jak potencjalnie może grać za dwadzieścia lat? 

ZB: Na konkursie w Lublinie jednym z głównych zadań jurora jest wskazanie perspektywy. W Poznaniu zaś, gdy ktoś ma np. 29 lat, to trudno mówić o wskazaniu perspektywy. Patrzę raczej, czy jest na dobrej drodze. 

AB: Gdyby dziś był Pan uczestnikiem pierwszego etapu, której części programu obawiałby się Pan najbardziej? 

ZB: Każdy utwór ma swoje trudności. Jeśli współistnieje wysoki poziom mistrzostwa, talent od Boga i umiejętność stylowej gry, to wtedy dopuszczać można jeszcze coś indywidualnego. Bach ze swą ogromną amplitudą gustów – od estetyki barokowej po nowoczesną – jest jednym z najtrudniejszych punktów programu do oceny. Jeśli zaś chodzi o Paganiniego i Wieniawskiego: uczestnik pokazuje, czy jest „w domu”, czy jest „gościem”.

AB: Jaki wpływ na interpretację – szczególnie utworów Bacha – ma cały nurt early music, wykonawstwa historycznego? Czy jury preferuje np. grę bez wibracji, zgodną z barokową praktyką?

ZB: Odpowiem niejednoznacznie: żeby mówić o czystym wykonaniu barokowym, trzeba być w sytuacji muzealnej – inny instrument, inny smyczek, inna sala. Gdy próbuje się grać w sposób barokowy na nowoczesnym instrumencie, to po prostu nic nie słychać. Warto zachować jednak elementy takiego myślenia o treści i sensie utworu. Warto o tym dyskutować – bo czym powinna być bogata muzyka, jeśli nie tym, że nie jesteśmy wszyscy jednakowi? Jeden jest jak ogień, inny jak woda! A w konkursie najważniejsza jest jeszcze inna prawda – jeśli talent jest prawdziwy, jest też unikalny. I jeśli tego się nie utraci w przyszłości, to będzie to zasługa konkursu. 

AB: W jaki sposób serce Zakhara Brona może podbić uczestnik konkursu?

ZB: Nie jestem zwykłym słuchaczem i powiem szczerze, że z powodu mojej działalności, gdy słucham czyjegoś wykonania, odczuwam przyjemność, a jednocześnie zauważam wszystko co się dzieje. Moje credo brzmi: połączenie prawdziwego talentu na bazie bezkompromisowego profesjonalizmu. Skrzypek nie musi grać jak ja, może oczywiście grać inaczej. Gdy jednak ma trochę talentu, a gra byle jak, to nie ma to sensu. 

AB: Czy juror też odczuwa tremę?

ZB: (śmiech) Oczywiście, że juror też ma tremę, kiedy wie, jakie wrażenie powinien zrobić prawdziwy talent. Gdy jednak uczestnik się denerwuje i widać, że nie wszystko wychodzi, to bardzo szkoda. 

AB: Widzi Pan w uczestnikach tegorocznego siebie sprzed lat?

ZB: Ponieważ sam miałem i przyjemność i tremę, gdy wychodziłem na scenę w Auli Uniwersyteckiej, to doskonale rozumiem, jak jest to ciężkie. Dlatego jeśli jestem surowym jurorem, to wyłącznie dla dobra sprawy.

Najważniejsza jest dusza - rozmowa z Bartoszem Bryłą

Z Bartoszem Bryłą (BB), o tym, aby każdego dnia na Konkursie Wieniawskiego można było słuchać muzycznych kreacji, rozmawia Stefan Drajewski (SD)

SD: Kiedy słucha Pan tych młodych skrzypków, to czego pan szuka: umiejętności, technicznych czy może duszy?

BB: Dla mnie najważniejsza jest dusza. W tej chwili wielu skrzypków na świecie potrafi szybko grać, mało jest natomiast takich, którzy potrafią grać pięknie. Nie ukrywam, że nie przywiązuję większej wagi do drobnych pomyłek pamięciowych czy drobnych niedokładności. Liczy się przede wszystkim wizja muzyki, którą kreuje na estradzie skrzypek. 

SD: W konkursie startują jeszcze dzieci i już dojrzali artyści. Jak ze sobą ich porównywać i oceniać?

BB: Na konkursie wszystkich uczestników traktujemy jedna miarą. Są konkursy, na których gra się za parawanem i nikt nie zna ani wieku, ani nawet płci grającego. Czasami młody skrzypek gra dojrzale, wspaniale ale są muzycy w wieku 30 lat i też mają kłopoty z interpretacją na przykład. 

SD: Czy instrument, na którym gra uczestnik konkursu jest aż tak ważny, jak się nam powszechnie wydaje?

BB: Jurorów nie interesuje instrument, a każdy uczestnik gra na takim, jakim dysponuje. Podobnie jak w rajdach samochodowych. Lepsze wygrywają. Bywają muzycy, którzy potrafią na dobrym instrumencie zagrać nieciekawie, a na gorszym – rewelacyjnie. Na dobrym instrumencie można się lepiej pokazać.

SD: Dlaczego jurorzy na konkursach zazwyczaj wywołują kontrowersje wśród publiczności?

BB: Bo się lepiej znamy? Przepraszam, to był żart. W poważnych konkursach uczestniczy zawsze duże grono jurorów. Na Konkursie Wieniawskiego jest ich trzynastu. Każdy ma swoje preferencje, ale dopiero suma daje ostateczny wynik. Poza tym, inaczej zachowują się melomani, którzy często kierują się emocjami i czynnikami pozamuzycznymi, a inaczej profesjonalni jurorzy. Czasami zdarza się jednak obopólna zgoda. 

SD: W której roli czuje się pan najbardziej komfortowo: skrzypka koncertującego, pedagoga czy jurora?

BB: Trudno odpowiedzieć. Każdą z tych dyscyplin lubię. Jurorowanie to trudna i odpowiedzialna praca. Trzeba być skoncentrowanym non stop. Pedagogika jest moją pasją, którą zajmuję się już prawie 30 lat. Zostałem asystentem pani profesor Jadwigi Kaliszewskiej już w czasie studiów.  A granie? Gram od piątego roku życia. Cieszę się, że mogę zamieniać się tymi rolami.  

SD: Pamięta Pan monet, kiedy stanął Pan na estradzie Auli Uniwersyteckiej podczas Konkursu Wieniawskieg?

BB: Zawsze. Byłem bardzo młodym człowiekiem i było to wielkie przeżycie. Wiedziałem, że jestem dobrze przygotowany i chciałem jak najlepiej zagrać. To był konkurs, który nazwano meczem Japonia kontra reszta świata. Odbywał się w 1981 roku.

SD: Pięć lat temu prawdopodobnie emocje za sprawą powiązań rodzinnych wróciły.

BB: Tak, grał Michał, mój syn. Chyba się nawet bardziej denerwowałem niż wtedy, kiedy ja startowałem. To samo mam z moimi studentami, kiedy wychodzą na estradę konkursową. W tym roku Michał będzie grał solo na altówce w Sinfonii Concertante  Mozarta z kandydatami w trzecim etapie i pewnie znowu będę się denerwował jak wypadnie. 

SD: Czy w globalnej wiosce, w obrębie której przemieszczają się nauczyciele i uczniowie, możemy jeszcze mówić o narodowych szkołach skrzypcowych: kiedyś mówiło się szkoła polska, rosyjska, amerykańska…

BB: Oczywiście, że istnieją. Ktoś, kto zmienia miejsce zamieszkania, a wykształcił się w określonej tradycji, w konkretnym środowisku, to zabiera nie tylko walizkę ze sobą, ale również doświadczenia życiowe. Podczas preselekcji w Poznaniu Maxim Vengerov mówił o świetnym przygotowaniu polskich skrzypków. Przyznał, że to go nie zaskoczyło. I jest to zasługa naszego systemu edukacji. Dzieci od  7 roku życia łączą szkołę muzyczną z ogólnokształcącą.  W Niemczech czy Hiszpanii nie ma szkolnictwa pierwszego stopnia i pewnie wiele talentów umyka, co nie znaczy, że nie ma tam świetnych skrzypków. Powiem tylko, że w większości orkiestr niemieckich koncertmistrzami są Polacy. To o czymś świadczy. Hiszpanie natomiast rzadko jeżdżą na konkursy…

SD: Czego Pan oczekuje, siadając każdego dnia wśród 13 sprawiedliwych?

BB: Czekam na piękną grę, na muzyczną kreację… 

W muzyce brzmi człowiek - jego serce, jego ręce, jego głowa - rozmowa z Eduardem Grachem

Z Eduardem Grachem (EG) o tym, że tak naprawdę to nie skrzypce brzmią na estradzie rozmawia Adam Banaszak (AB)

AB: Po co nam konkursy muzyczne?

EG: Na to pytanie nie można odpowiedzieć w dwóch słowach. Dawniej mój stosunek do konkursów był negatywny. Uważałem, że najważniejsze to wyjść na scenę – a konkurs to sport, rywalizacja. Z czasem zacząłem rozumieć, że bez konkursów nie można się obejść. Uważam, że młodym, utalentowanym muzykom należy udostępnić wyjście do publiczności. Życie koncertowe na całym świecie jest obecnie na niższym poziomie niż kiedyś. W Związku Radzieckim laureaci konkursów byli zabezpieczeni trasami koncertowymi. Dalej to już zależało od nas samych – jak graliśmy, jakie wrażenie robiliśmy na publiczności, jak pracowaliśmy nad sobą, jak pracowaliśmy nad nowym repertuarem. Mieliśmy jednak możliwość pracy nad sobą – teraz to wszystko jest bardziej skomplikowane. Są wspaniali młodzi muzycy, którzy nie zawsze znajdą sobie drogę na scenę.

AB: Może jednak od wyniku konkursu ważniejszy jest sam proces przygotowań? 

EG: Wszystko zależy od charakteru konkretnej osoby. Nieważne, jaki wynik osiągnie uczestnik w konkursie. Najważniejsze jest to, że się przygotowywał. Oczywistym jest to, że im lepszy rezultat, tym dla uczestnika lepiej. Naturalnym dążeniem młodego człowieka, młodego artysty jest to, aby być najlepszym.

AB: Czy istnieje jednak typ skrzypka konkursowego i czym różni się od skrzypka koncertowego?

EG: Istnieje. Polega to nie tylko na władaniu instrumentem, ale także na umiejętności w każdym momencie pełnej koncentracji i zagrania na swoje sto procent. 

AB: Również swego rodzaju gry z myślą o jury, w trochę inny sposób niż dla zwykłej publiczności?

EG: (śmiech) Jurorzy też zwracają uwagę na to, jak reaguje publiczność. Jeżeli nawet nie myślimy o tym, to i tak zostaje to w podświadomości. Wyczuwamy, kto bardziej się podoba. Uważam ponadto, że limit wieku w niektórych konkursach jest zbyt wysoki. Jeżeli ktoś ma prawie trzydzieści lat, potrafi nawiązać kontakt z publicznością, a nagle spotyka jurorów, którzy siedzą, oceniają – potrafi to nawet zgasić natchnienie!

AB: A różnice w jakości instrumentów wpływają na werdykt?

EG: Nie uważam, że brzmi instrument. Brzmi człowiek – jego serce, jego ręce, jego głowa. Im instrument lepszy, tym oczywiście bardziej pomaga. Średni instrument zwyczajnie nie pozwala skrzypkowi przekazać wszystkich niuansów, o które chodzi. Kiedy słyszę świetnego wykonawcę, który gra na słabym instrumencie, jest mi go po prostu szkoda. Instrument może pomóc pokazać bardziej siebie.

AB: Słuchając uczestników Konkursu Wieniawskiego myśli Pan o swoich zmaganiach na różnych konkursach?

EG: Tego nie wspominam, to po prostu na zawsze jest we mnie. To jest moje życie!

AB: Panie Profesorze, jak przygotować do Konkursu Wieniawskiego Alenę Baevą?

EG: (śmiech) Baeva przyszła do mojej klasy, gdy miała dziewięć lat. Pierwszy raz usłyszałem ją na szkolnym konkursie rok wcześniej, gdzie byłem przewodniczącym jury. W swoich notatkach zapisałem wtedy: jeśli ona trafi w dobre ręce, to rezultat może być wspaniały. I nie myślałem, że trafi w moje ręce! Gdy już przyszła do mnie, byłem dla niej bardzo surowy, a wiele lekcji kończyło się łzami. Rozwijała się bardzo szybko – po dwóch, trzech lat nagle został osiągnięty niezwykły wynik. I cieszę się, że po raz pierwszy triumfowała właśnie w Polsce: jako piętnastolatka na Konkursie Wrońskiego w Warszawie i jako szesnastolatka tu, na Konkursie Wieniawskiego. To wspaniałe zwycięstwo stało się dla niej wielką stymulacją w pracy, możliwości grania i w życiu. Bezdyskusyjnie jest ona wspaniałym człowiekiem i wspaniałą artystką. 

AB: A można być dobrym skrzypkiem, nie będąc dobrym człowiekiem?

EG: Jeśli człowiek jest zły, to w końcu i tak to wyjdzie. 

AB: Wiem czego należy życzyć uczestnikom, a czego można życzyć jurorom Konkursu?

EG: Kiedy przyjeżdżamy na konkurs, chcemy usłyszeć młodych, wspaniałych skrzypków i zobaczyć, że nasza sprawa nie jest skończona. I że zawsze będą wielcy skrzypkowie oczekiwani na wielkich scenach świata.

Najważniejsze to mieć otwarte uszy... - rozmowa z Erich'em Gruenbergiem

Erich Gruenberg (EG) opowiada Jolancie Bróździe-Wiśniewskiej (JBW) o swojej karierze solistycznej, o otwartych uszach i głowie, o byciu jurorem oraz o zespole The Beatles

JBW: Wszechstronność pomaga?

EG: Jestem zadowolony z życia. Robiłem wszystko: byłem koncertmistrzem, prowadziłem zespoły kameralne, grałem koncerty skrzypcowe pod batutą wybitnych dyrygentów. Jestem szczęśliwy, że nie występowałem tylko jako solista. Wszechstronność daje lepszy wgląd w różne aspekty tworzenia muzyki. W dzisiejszych czasach soliści są bardziej świadomi muzycznie niż dawniej, kiedy mogli robić, co im się podobało a dyrygent musiał podążać za nimi. Ale przecież koncert z orkiestrą to nie tylko jedna linia w partyturze. Nie można wypolerować tylko jednego paznokcia u ręki.

JBW: Jak być sobą w muzyce?

EG: Najważniejsze to mieć otwarte uszy i głowę, i nie osądzać, bo muzyka nie jest nauką ścisłą. To sprawa osobistych preferencji i opinii. Każdy ciągle się uczy i przechodzi przez różne fazy. Przez rok, dwa lata masz pewien pomysł na utwory, które grasz, ale po kilku następnych zaczynasz myśleć o nich inaczej. Z wieczoru na wieczór gra się różnie jeden i ten sam utwór. I tak powinno być. Wykonywać utwór to jak mieć w głowie piłkę. Zaczynasz grać – rzucasz piłkę i nie masz jej już pod kontrolą. Wtedy musisz podążać za wewnętrznym odczuciem. W wykonywaniu muzyki musi być obecny pewien rodzaj kompulsywności. Inaczej się dzieje podczas ćwiczenia: nie powinno się zbytnio dawać upustu emocjom, ale wiele myśleć. Graj przez minutę, myśl przez dwie.

JBW: Słuchać – nie słuchać?

EG: Dziś muzycy zbyt wiele słuchają wykonań innych. Ja przede wszystkim wchodzę we wspólnotę z utworem i formułuję moją własną opinię o nim. Potem, czasami, słucham innych, przejmuję jeden czy drugi pomysł, ale zasadniczo moje idee się nie zmieniają. Niektórzy młodzi mówią: w tym utworze zagrałem jak Heifetz, w tamtym jak Milstein. Pewnie to może być wspaniałe, ale – nie moje. Starałem się zniechęcać moich studentów do takiego słuchania: bo jeśli ktoś im podsunie gotowe pomysły, nie będą wiedzieć, czego sami naprawdę chcą. Trzeba ludzi zachęcać do samodzielnych poszukiwań. Czasami mówię im, co dokładnie mają zrobić, ale pytam, czy im się to podoba. Wybór należy do nich.

JBW: Jak być jurorem?

EG: Dużo pracowałem jako juror, to dla mnie fascynująca praca. Można posłuchać gry muzyków z całego świata reprezentujących bardzo wysoki poziom. Zwłaszcza dziś młodzi muzycy są bardzo dobrzy. Dawniej było nas o wiele mniej. Uwielbiam być jurorem, słuchać młodych ludzi, zwłaszcza gdy są dobrzy. Moje kryteria oceny polegają na zadawaniu sobie pytań: czy chciałbym posłuchać tego jeszcze raz? Czy przysypiam podczas przesłuchań czy też nagle ktoś mnie obudził? Jeśli czyjaś gra mnie budzi, to musi być ktoś bardzo dobry.

JBW: Co Pan sądzi o preselekcjach do Konkursu Wieniawskiego?

EG: Ten konkurs jest bardzo dobry ze względu na to, jak wybierani byli kandydaci. Nie ma taśm, nie ma tylko zgłoszeń, ale słuchanie ich na żywo. Nic nie da się porównać z bezpośrednim kontaktem wykonania muzyki. Wszystkie charyzmatyczne cechy lub ich brak nie zawsze można wychwycić w nagraniu, nawet DVD.

JBW: Po co są konkursy?

EG: Konkursy są dla młodych trampoliną do szybkiego sukcesu, ale nie ma gwarancji, że on się utrzyma. Kiedyś nie było tylu konkursów co teraz. Ale proszę mi powiedzieć: czy w ogóle istnieje tyle miejsc pracy dla solistów, żeby laureaci konkursów mogli liczyć na udaną karierę solową? Czasami będą mieć szczęście, jeśli dostaną angaż do dobrej orkiestry.

JBW: Jakie znaczenie dla skrzypków ma Wieniawski?

EG: Wszyscy skrzypkowie muszą grać Wieniawskiego, tak jak grają Bacha, Paganiniego i Ysaÿe. Wszystkie jego utwory mają w sobie wielki czar. On wiedział, jak pisać na skrzypce. Jego muzyka ma wiele elegancji i delikatności. Wieniawski musiał mieć kolosalny talent. Zmarł w wieku 44 lat. Zawsze zastanawiałem się, co by jeszcze zdziałał, gdyby żył dłużej.

JBW: Czy pamięta Pan jak grała Ginette Neveu? [wygrała I Konkurs Wieniawskiego w 1935 r., zmarła nagle w 1949 r.]

EG: Była znakomitą, cudowną artystką! Nie spotkałem jej osobiście, ale słyszałem w Royal Albert Hall w Londynie. Grała Koncert Sibeliusa. Pamiętam jej forte, to była mocna, zdecydowana interpretacja tego utworu. W tamtych czasach działały dwie bardzo wysoko oceniane skrzypaczki: Neveu i Ida Haendel, honorowa przewodnicząca naszego jury.

JBW: W jakich okoliznościach poznał Pan Maxima Vengerova?

EG: Poznaliśmy się na Konkursie im. Yehudi Menuhina kilka lat temu. Byłem przewodniczącym jury, a Maxim zasiadał w jury po raz pierwszy. Zaprzyjaźniliśmy się wtedy. Jego wpływ na konkurs był oczywiście ogromny. Jest nie tylko niezrównanym skrzypkiem, ale i niezwykłym człowiekiem. Ma charyzmę, emanuje z niego ciepło. Zawsze otacza go stado młodych ludzi. To niezwykłe, że będąc sam młody, jest tak zainteresowany pomaganiem jeszcze młodszym. Menuhin miał podobną zaletę.

JBW: Jacy byli Beatlesi? [Erich Gruenberg wystąpił w utworach z albumu The Beatles Sgt Pepper’s Lonely Hearts Club Band]

EG: W dawniejszych latach podział między muzyką poważną a pop był mocniej zaznaczony. Należę właśnie do tej, starszej generacji. Wówczas udzielałem się w projektach komercyjnych. Studiowałem z Georgem Martinem – muzycznym menedżerem The Beatles w Guildhall School of Music and Drama. To była orkiestra pozbierana z najlepszych muzyków, wolnych strzelców, koncertmistrzów. Oni byli bardzo czarujący, ci Beatlesi.